W zeszłym tygodniu mąż został wezwany do pewnego urzędu. Mówi do mnie: "Przygotuj się, w razie jakichkolwiek pytań, dzwonię do Ciebie i będziesz tłumaczyć, o co chodzi". Już kiedyś, wcześniej, rozmawiałam przez telefon z miłymi paniami i wydawało mi się, że wszystko jest już wyjaśnione. Mąż pojechał. Powyjmowałam różne dokumenty, przypomniałam sobie, o co chodzi. Za chwilę telefon - "Już wyszedłem. Wszystko ok, po prostu pani chciała, żeby ktoś zaufany naprawił jej samochód". Super. Dla mnie to jest nie w porządku, mówiąc delikatnie. Wzywać petenta do urzędu, narażać go na stres po to, by pani załatwiła swoją prywatną sprawę... No comments...
W nawiązaniu do piątkowej frustracji, muszę powiedzieć, że dziś
wysłałam dużo odpowiedzi na ogłoszenia o pracę. Jestem z siebie dumna,
choć dla kogoś może to być coś zwyczajnego. Osobiście musiałam pokonać resztę oporów wewnętrznych. W
końcu nastawiłam się, że i tak nikt mi nie odpowie :) Tak jak
nikt nie odpowiedział poprzednio...
Czułam, że właściwie aplikowanie w sprawie pracy,
nie narusza mojej strefy komfortu (prawie). To znaczy, że robię postępy.
Mam więcej odwagi, aby "zaproponować" siebie, ale i więcej gotowości,
żeby spotkać się z odrzuceniem. Oby więcej tych kroków do przodu. Już
teraz w szybszym tempie.
Mam nadzieję, że jakaś dalsza droga się rozwinie przede mną. Ale te ogłoszenia mnie nie interesują!
E.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz