piątek, 26 października 2012

Pracowity tydzień się skończył. Wczoraj wieczorem, po kinie i ugotowaniu obiadu na następny dzień oraz usmażeniu placków z dyni, poszliśmy biegać. Było chłodno, a jak wyszliśmy zaczęło siąpić. Przez cały czas od wiosny i całe lato,  kiedy wybieraliśmy się na wycieczkę rowerową w niepewną pogodę, to zawsze - powtarzam - zawsze wypogadzało się. Na tyle, że nigdy nie zmokliśmy. I nauczona tym doświadczeniem :) pomyślałam, że zaraz przestanie. Nie wzięliśmy kurtek, ani niczego na głowę, bo nie przyszło nam do głowy, żeby mogło padać. A tu po paru minutach rozpadało się na dobre. Niestety, jak na coś się nastawię, to chyba trudno mi zrezygnować... Nie ma elastyczności... :(  Nie zrezygnowaliśmy. Ciut przed połową trasy pies zaszczekał (bo biegł razem z nami) oznajmiając nam, że futro ma już całkiem mokre. To miało nas przywołać do porządku. Wyglądał jak zmokła kura... Nie wiem, jak wyglądałam, bo mnie nie interesowało nic poza tym, żeby dobiec. Wracaliśmy pod wiatr i deszcz padał nam na twarze. Jak byliśmy blisko to prawie przestało. W domu przebraliśmy się, ale pies za nic w świecie nie chciał zdjąć tego swojego futra. Wytarliśmy go tylko. Rano nos miał mokry, chyba katarek. Ale teraz jest ok. Fajna przygoda. Kiedyś bym się nie zdecydowała na coś takiego. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz